wtorek, 10 czerwca 2014

                                                  Barwy pomocy                       
   (Marta Ziętek kl. VI b)
   Siedziała pod murem. Był zimny i przyjemnie chłodził jej czoło. Zimny jak spojrzenia, które jej posyłali. Jak lód, jak sztylet. Zamknęła oczy.  Chciała zniknąć.  Chciała zagłębić się w mur, w nieprzystępny kamień.  Stać się jego częścią. Podniosła powieki i zdziwiła się jasnością dnia. Wszystko powinno być czarne, ciemne,ponure.Świat powinien okryć się mgłą.                                                                                                    Na dziedzińcu stały w grupach dzieci. Inne biegały, śmiejąc się. Miały od 13 do 16 lat. Te najstarsze, do których należała, były najgorsze. Kpiły z niej otwarcie, popychały, podstawiały nogi, szarpały torbę.   Nie miała żadnych znajomych. Nikt nie chciał siadać razem z nią w ławce. Nikt nigdy się nią nie interesował i nikt nigdy jej nie zagadnął, nawet jeśli miałby taką ochotę. Bali się, że i ich będą prześladować. Tylko czasami jedna dziewczyna z równoległej klasy patrzyła na nią tak, jakby chciała podejść i  zagadać. Miała kręcone, sięgające za ramiona rude włosy.  Zaplatała je w warkoczyk z boku głowy.  Patrzyła z daleka, tymi swoimi ciemnobrązowymi, wielkimi oczami, w których czaiło się coś na kształt współczucia. Gdy napotykała jej spojrzenie, rudowłosa  odwracała wzrok.
   Wstała. Rozprostowała nogi i ruszyła dziedzińcem, starając się nie zwracać na siebie uwagi.
 -    Ej, Czirokez!
   Przyspieszyła. Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała wysłuchiwać kpin i wyzwisk pod adresem swoim  i swojej matki, sprzedającej indiańską biżuterię, amulety, pióra. W okolicach miasta, gdzie codziennie handlowała, nazywali ją Zielone Pióro, bo zawsze wplatała we włosy pawie pióro. Zielony. Barwa biedy.
  -  Ej, Czirokez! Gdzie lecisz? Twoje plemię nie ucieknie –krzyknął i  uderzył ją w ramię. Zabolało. Na chwilę straciła równowagę .
 – A zapomniałem. To twoja matka od nich uciekła. - Nie zatrzymała się. Uderzył ją jeszcze raz. Mocniej. Wyobraziła sobie siniaka na swoim ramieniu. Fioletowy, żółty, czerwony. Barwy bólu. Barwy izolacji. Zatrzymała się i powoli odwróciła. Robert Sens. Był niższy od niej o kilka centymetrów, ale  krępej budowy   i  szeroki w barach. Jego zmierzwione włosy przypominały zboże, a oczy lśniły złowieszczo.
-   Ile razy mam ci powtarzać, Sens, że moja matka była z plemienia Innu? Czy do ciebie nic nie dociera?
   Zignorował ostatnie zdanie. Chciał ją uderzyć jeszcze raz, tym razem w kolano. Zablokowała cios.  Od roku, od kiedy przyszła do tej szkoły, traktował ją jak worek treningowy.  Mówiono, że to szkoła      i dla Białych,  i Kolorowych, a tak naprawdę tych ,,kolorowych’’ traktowano jak wyrzutków.
 -  Jak powiedziałaś? – spytał, szyderczo mrużąc oczy. – Innu? Może inna? A może raczej gnu?
 -  Jak na ,,sens’’ mówisz bez sensu – powiedziała. - A teraz, wybacz, spieszę  się. - Chciała  przejść obok niego, ale złapał ją za ramię i szarpnął tak, że się zachwiała.
 -   A jak tam twoja matka? Zgniłe Pióro, tak? Nadal pracuje na ulicy? A może znalazła inne zajęcie? No, powiedz.  Może teraz odwala jakiś taniec węża, co? Pomagasz jej?
   Przepchnęła się obok niego i pobiegła, ścigana jego szyderczymi komentarzami. Rozpychała się między dziećmi. Widziała same nieżyczliwe twarze. Błyskały jasne oczy pełne kpin i wyzwisk. Zdawały się szydzić:  ,,  Ej, ty Czirokez, zgubiłaś się? Nie wiesz gdzie rezerwat? Gdzie twoje miejsce?’’. I miały rację. Wiedziała, że to nie jest jej miejsce.
   I nagle inne oczy, ciemne, brązowe jak kasztany. I ten wyraz. To współczucie. Zatrzymała się. Wiedziała jak nazywa się ta dziewczyna, jej cicha obserwatorka. Katarzyna Grana, nazywana Katie. Rozejrzała się  i Katie zrobiła to samo. A później dyskretnie pociągnęła ją za róg budynku.
 -   Słuchaj  – powiedziała. – Ja… od dawna cię obserwuję. I… - zająknęła się. – Od razu cię polubiłam. Byłaś taka… spokojna, nie angażowałaś się w ich spory – znów się rozejrzała. - Byłaś inna…
 -   Już to dzisiaj słyszałam – odpowiedziała, patrząc na nią z góry. Dzieliła je różnica kilku centymetrów. – Od Roberta Sensa, który nie umie odróżnić nazwy własnej od przymiotnika. Też ci               o to chodzi? Kpisz ze mnie?
 -   Och, nie, nie! – Katarzyna puściła jej rękę i cofnęła się o krok. – Ja po prostu widzę jak on cię katuje!  A inni  kpią. Ja… chcę ci pomóc. Naprawdę.
   Pomóc. To słowo, o miłym brzmieniu, takim… swojskim. Już dawno nikt nie zaproponował jej pomocy.  Matce się nie zwierzała. Ona miała własne problemy. Przede wszystkim z pracą. Ale pomoc Katarzyny. Ona była taka miła, współczująca… I nagle coś w niej pękło. Chciała się wypłakać                           na  ramieniu koleżanki, schować razem z nią. I podjęła szaloną decyzję, żeby przyjąć pomoc.
 -   Dobrze – powiedziała. - Katie wyglądała na zaskoczoną, a później rozpromieniła się.
 -   Naprawdę? – spytała. – Myślałam, że się nie zgodzisz.  Chodź – poprowadziła ją korytarzem. – … Nawet nie wiem jak się nazywasz…
 -   Kanti. Jestem Kanti.   – Popychadło  klas starszych. Córka imigrantki z Ameryki Północnej. Dziewczyna bez ojca. Powiedziała: ,,Jestem Kanti’’. - Jej oczy mówiły: ,,Jestem zerem’’.
 -   Kanti – powtórzyła Katarzyna. - Nigdy nie słyszałam o takim imieniu, ale podoba mi się. Ja jestem Katarzyna. Ale wszyscy mówią mi Katie. I wiesz, nie martw się. Coś wymyślimy. Pomogę ci.
   Rozstały się za bramą szkoły. Kanti miała do domu ok. 20 minut. Gdy przekroczyła próg ich małego mieszkania, rzuciła się na swoje łóżko.  Mieszkanie zostało przytulnie urządzone  przez jej matkę, Kachinę. Stały tam meble z jasnego drewna  przykryte narzutami  w kolorach brązu, złota                                   i pomarańczy. Były pawie, sokole i orle pióra, które jej matka kolekcjonowała.
   Kanti zasnęła myśląc o Katarzynie, o jej propozycji pomocy. I po raz pierwszy postanowiła sprzeciwić się Robertowi Sensowi. Nie będzie pozwalała, aby ją katował.  A on pożałuje!
   Następnego dnia poszła do szkoły jak zwykle. Spotkała się z Katie przy bramie, ale rozdzieliły się                   na korytarzu i weszły do innych klas. Robert Sens siedział przed nią w przedostatniej ławce w rzędzie przy oknie. Przez całą lekcję historii, na której omawiali nadanie równych praw Indianom                                      i Murzynom, oddawał się fascynującemu zajęciu. Rysował w zeszycie karykaturę Kanti, która tańczyła z odsłoniętym brzuchem  na tle wigwamu. I dbał o to, żeby Kanti widziała rysunek. Na następnej przerwie dziewczyna schowała się  w szkolnej bibliotece. Na kolejnej także. I tak upłynął dzień. Kanti odetchnęła z ulgą, gdy minęła ostatnia lekcja. Szła  przez dziedziniec do bramy, gdzie umówiła się                   z Katarzyną. Miała nadzieję, że uda jej się przejść bez spotkania Roberta. Złudna nadzieja. Gdy była już przy bramie, nagle  usłyszała znajomy głos:
 -   Hej, Innu! Śpieszy ci się gdzieś? Będziesz tańczyć?  – Coś trafiło ją boleśnie w ramię. Kamień.
 Chciała iść dalej i go zignorować,  ale obiecała sobie, że nie pozwoli się dalej katować. Odwróciła się                      i prawie na niego wpadła, gdy podnosił kolejny kamień.
 -   Niczego nie nauczyłeś się na historii? – zapytała, popychając go. – Nie jestem twoim workiem treningowym!  –  Odwróciła się, mijając tłum, który tym razem  patrzył   na nią  z  podziwem. Za plecami usłyszała wściekły głos:
-Pożałujesz tego!                                                                                                                                                                      Pożałowała. Przed domem czekał na nią. Z Katarzyną rozstała się  wcześniej i teraz sama  szła przez zaułek . Wyskoczył zza rogu. W oczach czaił mu się gniew.
 -   Cześć, Kant – powiedział, odbierając jej imieniu pierwotne znaczenie. Śpiewa. Ale teraz nie miała ochoty śpiewać. Chciała krzyczeć. Najpierw uderzył ją w twarz. Zapiekło. Później w głowę, i jeszcze raz. I jeszcze. Próbowała się bronić. Nie dała rady. Upadła na ziemię. Pchnął ją na mur, rozcięła sobie czoło. Krew zalała jej oczy. Wszystko ją bolało. Kopnął ją w brzuch. Później w kolano, w łokieć. Ukląkł obok niej. Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
 -    No, to jesteśmy kwita.  – I odszedł. Kanti z trudem dowlokła się do domu. Tam przemyła ranę na czole,      a siniaki posmarowała jakąś maścią, którą znalazła w lodowce. Miała podbite oko. Kachinie powiedziała, że się przewróciła. Rano obudziła się cała obolała. Wyszła 20 minut wcześniej niż zwykle, przewidując, że dojście do szkoły zajmie jej więcej czasu niż zwykle. Dzisiaj nie spotkała się Katie, która zaczynała wcześniej swoje lekcje. Po drugiej lekcji na dziedzińcu zobaczyła Roberta Sensa. Nie podszedł, tylko pomachał ręką  i zawołał do niej:
 -   Kto ci tak podbił oko, Kant? Do twarzy ci, wiesz? – Uśmiechnął się niewinnie i  się odwrócił . Powinna odpowiedzieć, pokazać mu, że się go nie boi. Ale nie była w stanie. Zacisnęła pięści, do oczu napłynęły jej łzy. Bała się go. Nie wiedziała, do czego jeszcze jest zdolny.
   Na następnych przerwach znosiła jego komentarze. Skomentował głośno, że tam gdzie mieszka na chodnikach muszą być okropne dziury. Później zasugerował, że to ona nie umie chodzić. Dwa razy trącił ją niby przypadkiem, ale prosto w miejsca, które bolały ją najbardziej. Po lekcjach o godz. 16, gdy już prawie wszystkie klasy skończyły lekcje  i na dziedzińcu był  tłok, zawołał za nią  tak głośno, że wszyscy popatrzyli    w jego kierunku:
 -   A może ktoś cię pobił, co Czirokez? – Teraz wszyscy popatrzyli na nią, ciekawi co zrobi.  Katarzyna, jedyna, która wiedziała co się stało, patrzyła przerażona to na nią, to na Roberta. Kanti mocno zacisnęła powieki.  Odwróciła się i powoli zaczęła iść w jego stronę. Dzieci rozstępowały się przed nią. Jej oczy wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Barwy gniewu. Wyprostowała się i zatrzymała się tuż przed nim. Wydawał się zdziwiony samym faktem, że mu się sprzeciwiła.
 -    O, jakiś ty domyślny  – powiedziała cicho, ale jej słowa rozlegały się po całym dziedzińcu. – I masz tyle do powiedzenia w tej sprawie  – nachyliła się do niego. – A może wiesz , kto mnie pobił?
   Tłum zamarł. To było jawne oskarżenie. Teraz mieli wybór: uwierzyć jej lub nie. Odezwał się Sens:
 -   Oskarżasz mnie, Kant? – na próżno próbował nadać swojemu głosowi nonszalancki ton.
 - Nie jestem Kant. Nie kantuję  – powiedziała głośno. Kilka osób parsknęło śmiechem. – Jestem Kanti. – Pierwszy raz odkąd znalazła się w tej szkole powiedziała to otwarcie.  Kanti  stanęła przed nim. Spojrzała    w jego jasne oczy.  Oczy   o barwach  przemocy. – Kanti z plemienia Innu. Zapamiętaj.
   I odwróciła się, idąc przez dziedziniec w zupełnej ciszy. Wiedziała już co zrobi. Za bramą dogoniła ją Katie.
 -   To było… niezwykłe! – zająknęła się. – Boże, wyglądałaś jakbyś mogła go pobić. Naprawdę.  Ale wiesz, on teraz będzie się mścił. Co zrobisz jak pobije cię jeszcze raz?
 -   Nie martw się. Wiem, jak temu zapobiec – powiedziała pewnie Kanti. – Idź do domu. Myślę, że  jutro wszystko  się wyjaśni. -  Nagle złapała się za bok. Żebra nadal ją bolały.
 -   No dobrze, idę – powiedziała Katie i jeszcze dodała. -  Kanti z plemienia Innu jesteś taka dzielna.

   Idąc, zastanowiła się jak to zrobić najlepiej.  Wiedziała , gdzie jest najbliższa budka telefoniczna.  Dotarła tam w 10 minut. Zamknęła się w środku, wyciągnęła rękę po słuchawkę i zawahała się. Czy na pewno powinna to zrobić? A może nie, może  tylko pogorszy sprawę? Na myśl o tym, że mógł pobić ją jeszcze raz, poczuła napływające łzy.  Przypomniała sobie twarz Katarzyny,  jej współczujące oczy                      i  wyraz oczu Roberta, gdy śmiała mu się przeciwstawić. Wykręciła numer, a gdy rozległ się  urzędowy głos ,przedstawiła się  i opowiedziała wszystko.  Oskarżyła Roberta Sensa  i   wymieniła swoje obrażenia. Policjant powiedział, że natychmiast pojedzie do domu Sensa. Podziękowała mu i  się  rozłączyła . Do domu pobiegła z lekkim sercem. Nie będzie więcej ofiarą, nie pozwoli poniżać siebie                  i swojej matki. W końcu jest Kanti z plemienia Innu. Jest dzielna, tak powiedziała jej przyjaciółka. Pomyślała o Katarzynie. Jej oczy były brązowe. Barwy  kasztanu. Barwy pomocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz