Barwy pomocy
(Marta Ziętek kl. VI b)
Siedziała pod murem. Był zimny i przyjemnie
chłodził jej czoło. Zimny jak spojrzenia, które jej posyłali. Jak lód, jak
sztylet. Zamknęła oczy. Chciała
zniknąć. Chciała zagłębić się w
mur, w
nieprzystępny kamień. Stać się jego
częścią. Podniosła powieki i zdziwiła się jasnością dnia. Wszystko powinno być
czarne, ciemne,ponure.Świat powinien okryć się mgłą. Na
dziedzińcu stały w grupach dzieci. Inne biegały, śmiejąc się. Miały od 13 do 16
lat. Te najstarsze, do których należała, były najgorsze. Kpiły z niej otwarcie,
popychały, podstawiały nogi, szarpały torbę.
Nie miała żadnych znajomych. Nikt nie chciał siadać razem z nią w ławce.
Nikt nigdy się nią nie interesował i nikt nigdy jej nie zagadnął, nawet jeśli
miałby taką ochotę. Bali się, że i ich będą prześladować. Tylko czasami jedna
dziewczyna z równoległej klasy patrzyła na nią tak, jakby chciała podejść
i zagadać. Miała kręcone, sięgające za
ramiona rude włosy. Zaplatała je w
warkoczyk z boku głowy. Patrzyła z daleka,
tymi swoimi ciemnobrązowymi, wielkimi oczami, w których czaiło się coś na
kształt współczucia. Gdy napotykała jej spojrzenie, rudowłosa odwracała wzrok.
Wstała. Rozprostowała nogi i
ruszyła dziedzińcem, starając się nie zwracać na siebie uwagi.
- Ej, Czirokez!
Przyspieszyła. Nie chciała z
nim rozmawiać. Nie chciała wysłuchiwać kpin i wyzwisk pod adresem swoim i swojej matki, sprzedającej indiańską
biżuterię, amulety, pióra. W okolicach miasta, gdzie codziennie handlowała,
nazywali ją Zielone Pióro, bo zawsze wplatała we włosy pawie pióro. Zielony.
Barwa biedy.
- Ej, Czirokez! Gdzie lecisz? Twoje plemię nie
ucieknie –krzyknął i uderzył ją w ramię.
Zabolało. Na chwilę straciła równowagę .
– A zapomniałem. To twoja matka
od nich uciekła. - Nie zatrzymała się. Uderzył ją jeszcze raz. Mocniej.
Wyobraziła sobie siniaka na swoim ramieniu. Fioletowy, żółty, czerwony. Barwy
bólu. Barwy izolacji. Zatrzymała się i powoli odwróciła. Robert Sens. Był
niższy od niej o kilka centymetrów, ale
krępej budowy i szeroki w barach. Jego zmierzwione włosy
przypominały zboże, a oczy lśniły złowieszczo.
- Ile razy mam ci powtarzać,
Sens, że moja matka była z plemienia Innu? Czy do ciebie nic nie dociera?
Zignorował ostatnie zdanie.
Chciał ją uderzyć jeszcze raz, tym razem w kolano. Zablokowała cios. Od roku, od kiedy przyszła do tej szkoły,
traktował ją jak worek treningowy.
Mówiono, że to szkoła i dla
Białych, i Kolorowych, a tak naprawdę
tych ,,kolorowych’’ traktowano jak wyrzutków.
- Jak powiedziałaś? – spytał, szyderczo mrużąc
oczy. – Innu? Może inna? A może raczej gnu?
- Jak na ,,sens’’ mówisz bez sensu –
powiedziała. - A teraz, wybacz, spieszę
się. - Chciała przejść obok
niego, ale złapał ją za ramię i szarpnął tak, że się zachwiała.
- A jak tam twoja matka? Zgniłe Pióro, tak?
Nadal pracuje na ulicy? A może znalazła inne zajęcie? No, powiedz. Może teraz odwala jakiś taniec węża, co?
Pomagasz jej?
Przepchnęła się obok niego i
pobiegła, ścigana jego szyderczymi komentarzami. Rozpychała się między dziećmi.
Widziała same nieżyczliwe twarze. Błyskały jasne oczy pełne kpin i wyzwisk.
Zdawały się szydzić: ,, Ej, ty Czirokez, zgubiłaś się? Nie wiesz
gdzie rezerwat? Gdzie twoje miejsce?’’. I miały rację. Wiedziała, że to nie
jest jej miejsce.
I nagle inne oczy, ciemne,
brązowe jak kasztany. I ten wyraz. To współczucie. Zatrzymała się. Wiedziała
jak nazywa się ta dziewczyna, jej cicha obserwatorka. Katarzyna Grana, nazywana
Katie. Rozejrzała się i Katie zrobiła to
samo. A później dyskretnie pociągnęła ją za róg budynku.
- Słuchaj
– powiedziała. – Ja… od dawna cię obserwuję. I… - zająknęła się. – Od
razu cię polubiłam. Byłaś taka… spokojna, nie angażowałaś się w ich spory –
znów się rozejrzała. - Byłaś inna…
- Już to dzisiaj słyszałam – odpowiedziała,
patrząc na nią z góry. Dzieliła je różnica kilku centymetrów. – Od Roberta
Sensa, który nie umie odróżnić nazwy własnej od przymiotnika. Też ci o to chodzi? Kpisz ze mnie?
- Och, nie, nie! – Katarzyna puściła jej rękę
i cofnęła się o krok. – Ja po prostu widzę jak on cię katuje! A inni
kpią. Ja… chcę ci pomóc. Naprawdę.
Pomóc. To słowo, o miłym
brzmieniu, takim… swojskim. Już dawno nikt nie zaproponował jej pomocy. Matce się nie zwierzała. Ona miała własne
problemy. Przede wszystkim z pracą. Ale pomoc Katarzyny. Ona była taka miła,
współczująca… I nagle coś w niej pękło. Chciała się wypłakać na ramieniu koleżanki, schować razem z nią. I
podjęła szaloną decyzję, żeby przyjąć pomoc.
- Dobrze
– powiedziała. - Katie wyglądała na zaskoczoną, a później rozpromieniła się.
- Naprawdę? – spytała. – Myślałam, że się nie
zgodzisz. Chodź – poprowadziła ją
korytarzem. – … Nawet nie wiem jak się nazywasz…
- Kanti. Jestem Kanti. – Popychadło
klas starszych. Córka imigrantki z Ameryki Północnej. Dziewczyna bez
ojca. Powiedziała: ,,Jestem Kanti’’. - Jej oczy mówiły: ,,Jestem zerem’’.
- Kanti – powtórzyła Katarzyna. - Nigdy nie
słyszałam o takim imieniu, ale podoba mi się. Ja jestem Katarzyna. Ale wszyscy
mówią mi Katie. I wiesz, nie martw się. Coś wymyślimy. Pomogę ci.
Rozstały się za bramą szkoły.
Kanti miała do domu ok. 20 minut. Gdy przekroczyła próg ich małego mieszkania,
rzuciła się na swoje łóżko. Mieszkanie
zostało przytulnie urządzone przez jej
matkę, Kachinę. Stały tam meble z jasnego drewna przykryte narzutami w kolorach brązu, złota i
pomarańczy. Były pawie, sokole i orle pióra, które jej matka kolekcjonowała.
Kanti zasnęła myśląc o Katarzynie,
o jej propozycji pomocy. I po raz pierwszy postanowiła sprzeciwić się Robertowi
Sensowi. Nie będzie pozwalała, aby ją katował.
A on pożałuje!
Następnego dnia poszła do
szkoły jak zwykle. Spotkała się z Katie przy bramie, ale rozdzieliły się na korytarzu i weszły do innych
klas. Robert Sens siedział przed nią w przedostatniej ławce w rzędzie przy
oknie. Przez całą lekcję historii, na której omawiali nadanie równych praw
Indianom
i Murzynom, oddawał się fascynującemu zajęciu. Rysował w zeszycie
karykaturę Kanti, która tańczyła z odsłoniętym brzuchem na tle wigwamu. I dbał o to, żeby Kanti
widziała rysunek. Na następnej przerwie dziewczyna schowała się w szkolnej bibliotece. Na kolejnej także. I
tak upłynął dzień. Kanti odetchnęła z ulgą, gdy minęła ostatnia lekcja.
Szła przez dziedziniec do bramy, gdzie
umówiła się z
Katarzyną. Miała nadzieję, że uda jej się przejść bez spotkania Roberta. Złudna
nadzieja. Gdy była już przy bramie, nagle
usłyszała znajomy głos:
- Hej, Innu! Śpieszy ci się gdzieś? Będziesz
tańczyć? – Coś trafiło ją boleśnie w
ramię. Kamień.
Chciała iść dalej i go
zignorować, ale obiecała sobie, że nie
pozwoli się dalej katować. Odwróciła się i prawie na niego wpadła, gdy
podnosił kolejny kamień.
- Niczego nie nauczyłeś się na historii? –
zapytała, popychając go. – Nie jestem twoim workiem treningowym! –
Odwróciła się, mijając tłum, który tym razem patrzył
na nią z podziwem. Za plecami usłyszała wściekły głos:
-Pożałujesz tego!
Pożałowała. Przed domem czekał na nią. Z Katarzyną rozstała się wcześniej i teraz sama szła przez zaułek . Wyskoczył zza rogu. W
oczach czaił mu się gniew.
- Cześć, Kant – powiedział, odbierając jej
imieniu pierwotne znaczenie. Śpiewa. Ale teraz nie miała ochoty śpiewać.
Chciała krzyczeć. Najpierw uderzył ją w twarz. Zapiekło. Później w głowę, i
jeszcze raz. I jeszcze. Próbowała się bronić. Nie dała rady. Upadła na ziemię.
Pchnął ją na mur, rozcięła sobie czoło. Krew zalała jej oczy. Wszystko ją
bolało. Kopnął ją w brzuch. Później w kolano, w łokieć. Ukląkł obok niej.
Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
- No, to jesteśmy kwita. – I odszedł. Kanti z trudem dowlokła się do
domu. Tam przemyła ranę na czole, a
siniaki posmarowała jakąś maścią, którą znalazła w lodowce. Miała podbite oko.
Kachinie powiedziała, że się przewróciła. Rano obudziła się cała obolała.
Wyszła 20 minut wcześniej niż zwykle, przewidując, że dojście do szkoły zajmie
jej więcej czasu niż zwykle. Dzisiaj nie spotkała się Katie, która zaczynała
wcześniej swoje lekcje. Po drugiej lekcji na dziedzińcu zobaczyła Roberta
Sensa. Nie podszedł, tylko pomachał ręką
i zawołał do niej:
- Kto ci tak podbił oko, Kant? Do twarzy ci,
wiesz? – Uśmiechnął się niewinnie i się
odwrócił . Powinna odpowiedzieć, pokazać mu, że się go nie boi. Ale nie była w
stanie. Zacisnęła pięści, do oczu napłynęły jej łzy. Bała się go. Nie
wiedziała, do czego jeszcze jest zdolny.
Na następnych przerwach
znosiła jego komentarze. Skomentował głośno, że tam gdzie mieszka na chodnikach
muszą być okropne dziury. Później zasugerował, że to ona nie umie chodzić. Dwa
razy trącił ją niby przypadkiem, ale prosto w miejsca, które bolały ją
najbardziej. Po lekcjach o godz. 16, gdy już prawie wszystkie klasy skończyły
lekcje i na dziedzińcu był tłok, zawołał za nią tak głośno, że wszyscy popatrzyli w jego kierunku:
- A może ktoś cię pobił, co Czirokez? – Teraz
wszyscy popatrzyli na nią, ciekawi co zrobi.
Katarzyna, jedyna, która wiedziała co się stało, patrzyła przerażona to
na nią, to na Roberta. Kanti mocno zacisnęła powieki. Odwróciła się i powoli zaczęła iść w jego
stronę. Dzieci rozstępowały się przed nią. Jej oczy wydawały się ciemniejsze
niż zwykle. Barwy gniewu. Wyprostowała się i zatrzymała się tuż przed nim.
Wydawał się zdziwiony samym faktem, że mu się sprzeciwiła.
- O, jakiś ty domyślny – powiedziała cicho, ale jej słowa rozlegały
się po całym dziedzińcu. – I masz tyle do powiedzenia w tej sprawie – nachyliła się do niego. – A może wiesz ,
kto mnie pobił?
Tłum zamarł. To było jawne
oskarżenie. Teraz mieli wybór: uwierzyć jej lub nie. Odezwał się Sens:
- Oskarżasz mnie, Kant? – na próżno próbował
nadać swojemu głosowi nonszalancki ton.
- Nie jestem Kant. Nie
kantuję – powiedziała głośno. Kilka osób
parsknęło śmiechem. – Jestem Kanti. – Pierwszy raz odkąd znalazła się w tej
szkole powiedziała to otwarcie.
Kanti stanęła przed nim.
Spojrzała w jego jasne oczy. Oczy
o barwach przemocy. – Kanti z
plemienia Innu. Zapamiętaj.
I odwróciła się, idąc przez
dziedziniec w zupełnej ciszy. Wiedziała już co zrobi. Za bramą dogoniła ją
Katie.
- To było… niezwykłe! – zająknęła się. – Boże,
wyglądałaś jakbyś mogła go pobić. Naprawdę.
Ale wiesz, on teraz będzie się mścił. Co zrobisz jak pobije cię jeszcze
raz?
- Nie martw się. Wiem, jak temu zapobiec –
powiedziała pewnie Kanti. – Idź do domu. Myślę, że jutro wszystko się wyjaśni. - Nagle złapała się za bok. Żebra nadal ją
bolały.
- No dobrze, idę – powiedziała Katie i jeszcze
dodała. - Kanti z plemienia Innu jesteś
taka dzielna.
Idąc, zastanowiła się jak to
zrobić najlepiej. Wiedziała , gdzie jest
najbliższa budka telefoniczna. Dotarła
tam w 10 minut. Zamknęła się w środku, wyciągnęła rękę po słuchawkę i zawahała
się. Czy na pewno powinna to zrobić? A może nie, może tylko pogorszy sprawę? Na myśl o tym, że mógł
pobić ją jeszcze raz, poczuła napływające łzy.
Przypomniała sobie twarz Katarzyny,
jej współczujące oczy i wyraz oczu Roberta, gdy śmiała mu się
przeciwstawić. Wykręciła numer, a gdy rozległ się urzędowy głos ,przedstawiła się i opowiedziała wszystko. Oskarżyła Roberta Sensa i
wymieniła swoje obrażenia. Policjant powiedział, że natychmiast pojedzie
do domu Sensa. Podziękowała mu i
się rozłączyła . Do domu pobiegła
z lekkim sercem. Nie będzie więcej ofiarą, nie pozwoli poniżać siebie i swojej matki. W końcu jest
Kanti z plemienia Innu. Jest dzielna, tak powiedziała jej przyjaciółka.
Pomyślała o Katarzynie. Jej oczy były brązowe. Barwy kasztanu. Barwy pomocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz